Jedno z najbardziej oczekiwanych artystycznych wydarzeń sezonu już za nami. Małopolskie Centrum Kultury Sokół miało w tym swój udział, i w noc otwarcia, która przypadła na dzień św. Ambrożego, patrona Mediolanu, zaprezentowało sądeckiej publiczności „Traviatę”, ukochaną operę Giuseppe Verdiego, transmitowaną prosto z Teatro alla Scala. Poniżej krótka relacja z tego wydarzenia.
Kiedy przyjmiesz fakt, że wszystko to plan Boga, wtedy żyje się o wiele łatwiej. Życie w poczuciu, że wszystko kontrolujesz jest bzdurą. To nonsens. Kierowca zasypia, autokar zjeżdża na pobocze i wbija się w betonowy słup, jaki mamy na to wpływ? Bóg wręcza ci bożonarodzeniowy prezent, masz raka. Pech niesamowity… Czy Bóg rozdaje nowotwory? Pewnie, że tak. Czy podarowałby mi jednego, gdybym o niego poprosił? Raczej nie, jako że większość błaga o to, żeby im go zabrał, ale na to też nie mamy wpływu. Ludzie albo lgną do osób naznaczonych, chorych, terminalnie chorych, albo udają, że ich nie ma. Nie istnieją. Uważają, że skoro są o krok od zaświatów, to posiadają w sobie mądrość, która rozpromieni ich jarmarczno-folwarczne życie. „Widmo śmierci zmienia światopogląd” – mówią – „wszystko wtedy nabiera sensu”. Co robisz na tym świecie, Violetto? Myślisz, że umrzesz?
Violetty Valéry, głównej bohaterki relacjonowanej opery, nie uprowadzili kosmici, nie zginęła w wypadku autokarowym, ani nie „zżarł” jej rak. Została naznaczona, ale naznaczona czymś o wiele bardziej pojemniejszym niż gruźlica płuc, która stanowiła o jej tragicznym końcu – miłością, poświęceniem, ale przede wszystkim możliwością odmiany – zawsze – bez względu na ogrom beznadziei definiujący życie.
„Traviata” to opera Verdiego oparta na „Damie kameliowej” Aleksandra Dumasa; historia pewnej paryskiej kurtyzany, Violetty (Diana Damrau), która w obliczu zbliżającej się śmierci zaznaje prawdziwego uczucia względem młodego, dobrze zapowiadającego się poety, Alfreda Germonta (w tej roli nasz znakomity polski tenor – Piotr Beczała). Ojciec Alfreda Giorgio (Željko Lučić) postanawia zrobić wszystko, aby zakończyć ten „kompromitujący” związek, który pogrąży cały ród Germont.
„Źrenica powiększa się w nocy i w końcu odnajduje w niej światło, podobnie jak dusza powiększa się w nieszczęściu i w końcu odnajduje w nim Boga” – pisał Wiktor Hugo w swoich „Nędznikach”. Powyższa sentencja, gdzieś podprogowo, znajduje ujście nie tyle w emocjonalności protagonistki, co w przesłaniu „Traviaty”. Pod wpływem uczucia Violetta obiera inny, nieznany jej dotąd kierunek, któremu na imię Miłość. Początkowo próbuje się jej oprzeć, podobnie jak Zerlinę z „Don Giovanniego” Mozarta, tak i ją targają dwie skrajne emocje – z jednej strony chciałaby, z drugiej strony boi się; ma pewne obawy co do słuszności podejmowanych decyzji o rozpoczęciu nowego życie u boku ukochanego. Wkrótce jednak obawy ustępują. Kiedy obawy ustępują, budzi się papa Giorgio i – odwołując się, w sposób zupełnie bezceremonialny, do sumienia Violetty – próbuję przekonać ją, że ich związek skompromituje rodzinę Germont i zaprzepaści zaślubiny siostry Alfreda z bogatym jegomościem. Po długich namowach Giorgia Violetta kapituluje. W imię miłości poświęca się dla swojego ukochanego, ale w swoim nieszczęściu zaczyna dostrzegać światło, sens – Boga. Ale czy nie za późno? Dla kogo? Dla niej samej? Alfreda, a może papy Giorgio?
Za reżyserię i inscenizację „Traviaty” odpowiadał Dmitri Tcherniakov. Scenografię w jego wykonaniu – mowa tutaj o pierwszym i drugim akcie – cechowało niebywałe bogactwo kostiumowe, ale i czucie z jakim Tcherniakov, poprzez modowa pstrokaciznę „napudrowanego” towarzystwa, oddał ich stan ducha – pseudo-wytworność i plastikowy szyk. W drugiej połowie drugiego aktu i w akcie trzecim – może z wyjątkiem sceny paryskiego balu, a konkretnie tańca lokalnej cyganerii i matadorów z Madrytu, połączonej ze sceną karcianej rozgrywki – wytworność zaczęła mocno ustępować ponuremu, grobowemu minimalizmowi, z ciekawym wykorzystaniem planów i złożoności perspektywy, aby jak najdobitniej dać odczuć widzowi wrażenie autentyzmu, namacalności nieuniknionego – zbliżającej się śmieci Violetty.
Powiedzieć, że obsada była doborowa, to nie powiedzieć nic. W roli głównej królowała Diana Damrau, idealnie oddając się swojej postaci. Brak odtwórstwa a kompletny pomysł na całość to wartość sama w sobie. Interpretacja Damrau; delikatność i melancholia, z jaką śpiewaczka podeszła do tematu poszukiwania szczęścia naznaczonego nieuleczalną chorobą – naturalizm oraz intymność wyrażona chociażby w scenie rozmowy z papą Germontem oraz finałowa scena śmierci Violetty – to wszystko momentami ocierało się o absolut. Dianie partnerował nasz znakomity polski tenor – Piotr Beczała, który w roli Alfreda wypadł nad wyraz przekonująco. Mocny głos, dogłębna interpretacja stanowiły swoisty kontrapunkt względem subtelności scenicznej partnerki. Nad instrumentarium niepodzielnie panował Daniele Giatti, człowiek emanujący niesamowitą pewnością siebie, która mocno udzielała się jego Orkiestrze.
Na koniec wypada tylko powtórzyć za Violettą: „Żegnajcie piękne sny o tym, co minęło”. „Traviata” wygrała podwójnie – doborową obsadą i dyrygenturą. Pod względem realizacji – tej muzycznej, wokalnej, jak również interpretacyjnej – nie można produkcji Tcherniakova niczego zarzucić. Czego zabrakło? Może odwagi inscenizacyjnej, która stanowiłaby o większej wyrazistości wydarzenia. Do Straussa…
Bartosz Szarek
Fot. Bartosz Szarek